środa, 23 lipca 2014

Co z opowiadaniem

Trochę odpuściłam sobie z opowiadaniem... co ja mówię bardzo odpuściłam, ale jutro już zamierzam skończyć rozdział i skomentować nowe rozdziały na blogach. Jutro kolejny rozdział.

czwartek, 29 maja 2014

Rozdział XII

Cześć, hej i czołem!
Zrobiłam ostatnio zwiastun, nie wyszedł mi za najlepiej ale może być.

Elizabeth
   Nogi odmawiały mi posłuszeństwa ale coś mi mówiło że zaraz będę mogła pójść odpocząć. Zamieniłam się z partnerem miejscem i zobaczyłam Artura i Blue, nie tańczyli, całowali się. Zrobiłam opóźniony obrót a gdy popatrzyłam w tamtą stronę Artur stał sam. Muzyka przestała grać aj poszukałam wzrokiem Daisy.
   Stała przy jakiś skrzynkach z Naomi, ominęłam zgrabnie wszystkie osoby aby się do nich dostać. Moja siostra wyglądała na zła, czyli jak zawsze, siedziała na jednej z skrzynek trzymając w ręce flaszkę.
-Głupia jestem- powiedziała Naomi i wzięła łyka z butelki krzywiąc się.- Dlaczego ja to pije?
-Gdzie Mark i Ben?- zapytałam przygładzając zmarszczki na mojej sukni.
-Nie pytaj- odezwała się Daisy wywracając teatralnie oczami i wskazała na jedno z ognisk.
   Mark i Ben siedzieli na trawie coś między sobą mówiąc i wymachując butelkami.
-Czy oni są..- zaczęłam przyglądając im się.
-Rum!- wykrzyknęła Naomi, wznosząc butlę z napojem i znowu wzięła kilka łyków. Ona też najwyraźniej trochę już wypiła.
   Daisy wyrwała jej butelkę i odstawiła do skrzynki, przy tym karcąc ją spojrzeniem.
-Może do nich pójdziemy?- zaproponowałam.- No wiecie, zanim się upiją na śmierć.
-Nie chce z nim teraz gadać- jęknęła Naomi.
-I tak nie będzie jutro nic pamiętać- westchnęła Daisy uśmiechając się przy tym kpiąco.
   Uśmiechnęłam się szeroko na ta uwagę i razem doszłyśmy do Bena i Marka.
-...i leciała tak, skrzydła miała!- wykrzyknął mój brat wymachując przy tym rękami.
-A ten... hik!też latał! Tylko że on poleciał w drugą stronę... hik!- mówił Mark po czym czknął jeszcze kilka razy.
   Ta sytucja równocześnie mnie rozśmieszyła i wkurzyła, wyrwałam im flaszki z rąk.
-Ona ma nasz hum!- krzyknął Ben wskazując na mnie palcem.
-Rum! Nie hum!- upomniał go Mark, po czym znowu dostał ataku czkawki.
   Od zawsze miałam wstręt do alkoholu, a widok upitego brata tylko mnie obrzydzał.
-Na litość boską! Zawsze musicie mnie dobijać!- krzyczałam, nie wiem dlaczego z moich oczu zaczęły kapać łzy.- Nienawidzę tego przeklętego rumu i nie zamierzam traktować was normalnie póki nie wytrzeźwiejecie!
-Lizzy...- próbowała uspokoić mnie Daisy.
-Idioci!- wrzasnęłam, parę osób zaczęło wlepiać w nas gały.- Macie iść spać!- nie powiedziałam tego jako rozkaz, bardziej ledwo usłyszalnym głosem bo wargi cały czas mi drgały.
-Oddaj nam rum!- warknął Ben próbując wstać, skączyło się to glebą.
-Coś się stało?- odezwał się Artur.
   Próbował podnieść lekko kącik ust ale mu nie wychodziło, gdyby nie to że widziałam jak Blue od niego odchodzi po pocałunku, nie poznałabym że coś mu jest. Nie chciałam go prosić nawet o zaprowadzenie do zamku Bena i Marka, o wiele bardziej wolałabym, gdyby pognał do Blue i powiedział jej to co ma do powiedzenia.
-Pomógłbyś mi ich zaprowadzić do ich...hm... pokoi?- odezwała się Daisy.
   Chciałam jej jeszcze wysłać jakiś znak wzrokowy ale Artur już zgodził się jej pomóc.
   Nie miałam zamiaru transportować gdzieś dwójkę, upitych chłopów, skoro Artur jest na tyle głupi żeby nie pogadać z kimś, kogo prawdopodobnie kocha to ja to zrobię.
   Przeszłam między zebranymi, z kilkoma porozmawiałam, w głębi serca dziękowałam że nie biją mi pokłonów, gadają ze mną swobodnie, jakbym była nowo poznaną osobą.
-Mel!- krzyknęłam rozpoznając piegowatą twarz.
   Zatrzymała się rozglądając się za osobą która ją wołała, pomachałam do niej ręką i przeciskając się przez tłum.
-Wiesz gdzie jest Blue?- zapytałam.
-Blue? Poszła do domu- odpowiedziała jakby wkurzona.- Powiedziała że nie wyjdzie już dzisiaj, przegapi moją ceremonie przejścia! A to prawie jakby nie chciała przyjść na mój ślub!
-Okej, okej. Zaprowadzisz mnie do niej- Mel uniosła brwi.- Muszę ją jakoś przekonać by przyszła i pogadać.
   Mel poprowadziła mnie w stronę domów, dom Blue był jednym z najbliżej położonych pałacu. Nie wyróżniał się niczym od innych, nie wyglądał na stary chociaż zrobiony był w taki stylu. W budowli było widać wkład prowizorycznych narzędzi i mięśni. Podobało mi się to, nie wiem dlaczego to miejsce według mnie było takie spokojne i delikatne.
   Weszłam razem z Mel do środka, cały parter zajmował pokój który miał służyć jako kuchnia, jadalnia, salon oraz schody na górę. Nad paleniskiem wisiał kocioł który delikatnie się kołysał, w szafki upchane były książki, drewniane pudełka a nawet zobaczyłam łuk i kilka noży. Na stole leżała porozrzucana plansza szachów i, co mnie bardzo zdziwiło, wielki topór i dwa miecze.
-Blue jest na górze- powiedziała Mel w czasie gdy ja z zachwytem oglądałam wnętrze.
   Poprowadziła mnie schodami na górę i wskazała jedne z czterech drzwi, popchałam je. Na wszystkich ścianach w jej pokoju były zawieszone noże, topór, miecz, łuk, kołczany z strzałami, ledwo dojrzałam w tym wszystkim Blue, w rogu pokoju stała solidna szafa. Siedziała skulona na łóżku, jej peleryna wisiała na gwoździu który miał śłużyć za wieszak. Nie patrzyła na mnie, pewnie myślała że to któraś z jej sióstr, była ubrana tak jak większość kobiet, biała koszula i spódnica do łydek.
   Tak jak mówiła Daisy miała skrzydła, wszystkich kolorów tęczy, tak jak jej włosy.
-Cześć- powiedziałam, dopiero teraz podniosła na mnie wzrok.
-Cze-eść- wyjąkała, wstała natychmiast kilka razy pociągając nosem.
-Słyszałam że nie planujesz iść na tą cała ceremonie przejścia- przekazałam jej to delikatnym tonem.
-Nie dam rady- westchnęła.- Niedobrze mi, wogulę się źle czuje i niezamieżam pa...
-Patrzeć na Artura?- dokończyłam pytającym zdaniem.
-Nie!
-Nie rozumiem się Blue. Jakby ci na nim nie zależało nie przeżywałaś by tego, a jakby ci na nim zależało zostałabyś z nim.
-Przyszłaś tu żeby prawić mi o miłości?- zapytała, w jej głosie usłyszałam nutę wyrzutu.
-Nie. Przyszłam tu po to żebyś poszła na ceremonię przejścia.Z tego co wiem twoja siostra w niej uczestniczy. To chyba ważne wydarzenie?
-Tak, ważne- odpowiedziała.
-No to nie wiem dlaczego masz go przegapić z powodu jakiegoś chłopaka- powiedziałam zaplatając ręce na plecach.
   Cofnęłam się do drzwi zamierzając wyjść, w ostatniej chwili obróciłam się do niej.
-To idziesz?
   Pokiwała głową, chociaż bardziej wydawało mi się że robi to tylko po to żeby mieć święty spokój.
   Wyszliśmy z domu, w połowie drogi rozdzieliliśmy żeby mogła poszukać Mel. Ja sama z łatwością znalazłam Naomi, która stała rozmawiając z jakąś centaurzycą z drobnymi, brązowymi loczkami na głowie.
-O, Lizzy. To Tisane- przedstawiła ją moja siostra.
   Mogła mieć około czterdzieści lat, patrząc na kosmyki siwych pasemek i zmarszczki wokół oczu.
-Lizzy, dziwne imię- skomentowała, jest chyba pierwszą osobą która powiedziała coś niemiłego do mnie.
   Mimo tego nie czułam się urażona.
-Elizabeth to bardzo typowe imię w ... hmm... naszym świecie- powiedziałam.- Tak samo jak nazwisko Winslet.
-U nas nie używa się nazwisk, nie ma dwóch osób z takim samym imieniem- wytłumaczyła machając przy tym ręką.
   Zauważyłam że jej dłonie, są całe w bliznach.
-Czyli ty jesteś tylko Lizzy, a ja tylko Naomi.
-Coś wątpię czy ,,tylko''- westchnęła Tisane.- W końcu jesteście władczyniami, córkami Lawendy.
-No tak- westchnęłam.- Ale my nie umiemy posługiwać się żywiołami.
-Amos zna takie techniki, że na pewno łatwo wam pójdzie- pocieszyła  nas rozglądając się nerwowo.- Zaraz ceremonia przejścia, muszę iść. I jeszcze jedno, dałam waszemu i przyjacielowi wywar, żeby szybciej wytrzeźwieli.- Rzuciła pośpiesznie, a ja uśmiechnęłam się w duchu.
   Pokłusowała niezdarnie między zebranymi i zniknęła w tłumie.
   Ja i Naomi też postanowiliśmy zobaczyć tą, całą ceremonię. Przy wejściu do zamku, stali w grupce chłopcy do ceremonii przejście, a trochę dalej dziewczyny. Wokół zebrało się, chyba całe królestwo, zostawiając im sporo miejsca. Udało mi się przepchać prawie na sam przód, nie licząc małego satyra, który był tak niski że spokojnie patrzyłam na wszystko nad jego głową. 
   Jakiś centaur przyłożył do ust róg, wydobył się z niego gruby i długi dźwięk. Dziewczyny zaczęły uciekać w jedną stronę a chłopcy pognali za nimi. Zobaczyłam wśród nich Apfela, z łatwością złapał jakąś dziewczynę, to była Mel, zarzucił ją na ramię i zawrócił w kierunku morza. Większość chłopców zrobiło to samo, targając za sobą zakładniczki, te które nie zostały złapane i tak same się podały i pozwoliły taszczyć w stronę plaży. Przecisnęłam się przez tłum aby znaleźć się jak najbliżej plaży.
   Apfel wbiegał na pomost z Mel na ramionach i wrzucił ją do wody, reszta zrobiła to samo. Znowu ktoś zadął w róg, usłyszałam kilka pisków a potem poczułam że ktoś zakłada mnie sobie na ramiona i biegnie w kierunku plaży. Nie miałam pojęcia kto to jest, ale byłam ustawiona tyłem do kierunku biegu, widziałam jak większość meżczyzn bierze kobiety na ramiona z zamiarem wrzucenia do wody.
   Próbowałam się wyrwać ale uścisk była tak mocny że nie dałam rady, zamiast tego zaczęłam się śmiać. Wbiegaliśmy na podest a zaraz po tym uderzyłam w tafle wody.

czwartek, 15 maja 2014

Rozdział XI

Naomi

   Wystarczyło że przeszliśmy jeszcze trochę i znaleźliśmy się na takim samym miejscu do ćwiczeń. Z tą różnicą że było tu o wiele więcej osób i młodszych niż wcześniej. Niektóre dzieci mogły mieć dopiero pięć lat a najstarsze niewięcej niż czternaście. Broń była taka sama jak w drugim etapie, prócz drewnianych mieczy dla najmłodszych. Grupka dzieciaków zebrała się wokół jakiegoś ciemnoskórego chłopaka, z dziwaczną rękawicą do której przyczepione były ostrza.
-Patrzcie- oznajmił wesoło i zamachnął się w stronę warka wypchanego sianem.
   Całe towarzystwo zaczęli się śmiać gdy podczas zamachu podleciały wszystkie ostrza.
   Na drugim końcu dwa centaury z jasnymi włosami walczyli między sobą, chłopak i dziewczyna. Już po pierwszym zamachu dziewczyna dostała rękojeścią w twarz i upadła. Popatrzyłam na nią, miała około dwanaście lat a chude ręce ledwo utrzymywały miecz a włosy zaplecione w dwa warkoczyki sięgające prawie do pasa. 
   Chłopak natomiast różnił się od niej, czternastolatek który był na pewno lepiej zbudowany niż Ben i Mark razem wzięci. Dzieciaki obserwowali to nie chcąc jej pomóc.
-Nic jej nie jest?- zapytałam Miramindy która z kolei zajęta była rozmową z Markiem.
-Tak, Naomi?- zwróciła się do mnie a ja tylko pokazałam palcem w stronę dziewczynki-centaura zwiniętej w na ziemi.
-Na żywioły - krzyknęła i szybkim krokiem ruszyła w tamtą stronę.
   Jedna z najstarszych osób które tam były- czarnowłosa Avemela z takim samym kolorze skrzydeł złapała tego chłopaka za szyję i przygwoździła ręką do jednego z najbliższych drzew. Próbował się wyrwać ale siła dziewczyny najwyraźniej przeważała go.
-...skończony dupek!- usłyszałam fragment jej krzyku.- Przeprosisz ją, a potem powiesz wszystko swojej matce!
-Odwal się ode mnie!- warknął z trudem przemawiając przez ściśnięte gardło.- Sama chciała żebym ją nauczył walczyć!
-Walczyć? A nie przypadkiem pobić, aż... Ej!- przerwała gdy Blue chwyciła ją za ramię.
-Apfel! Durny jesteś to twoja siostra!- krzyknęła Blue.- Pójdziesz teraz do Etny i poniesiesz wszelkie konsekwencje!
-Nigdzie nie idę- warknął opierając się o drzewo.
-Wiesz kim jesteś?- zapytała podchodząc do niego, patrząc takim spojrzeniem aż mroziło krew w żyłach.- Jestem członkiem rady i osobiście przypilnuje żebyś siedział w drugim etapie dwadzieścia lat.
-To szantaż?- zapytał a może bardziej stwierdził, najbardziej bezczelnym tonem jaki w życiu słyszałam ale popatrzył na mnie to jego uśmieszek natychmiast zgasł.
-Zgadłaś. Punkt dla Apfela za sposzczegawczość- klasnęła symbolicznie w dłonie.
   Popatrzyłam na dziewczynkę, bez wątpliwości Apfel to jej brat, mieli takie same jasne blond włosy, śliczne ciemnozielone oczy i ciemnobrązowy tłuw koński. 
   Teraz siedziała skulona zasłaniając chudymi rączkami usta. Nikt nie zwracał na nią uwagi, bo cała padła na naszą piątkę. Blue sprzeczała się nadal z Apfelem i dziewczyną która stanęła w jej obronie. Indie z nie wiadomo jakiego powodu zaczęła płakać, i owinęła swoje dzieciecę rączki wokół szyi Artura, który przykucnął aby mógł być na jej wysokości.
   Podeszłam szybko do dziewczynki, do której wszyscy obrócili się plecami patrząc jak Blue wydziera się na dwójkę nastolatków. Usiadłam obok niej splatając nogi w siad turecki.
-To twój brat?- zapytałam spokojnie.
   Popatrzyła się na mnie przestraszonym wzrokiem i lekko pokiwała głową.
-Zdejmij ręce z buzi- szepnęłam delikatnie.
   Popatrzyła na mnie, zapewne nie chciała tego zrobić ale też bała mi się sprzeciwić. Wewnętrzna część rąk była cała w krwi, po wardze i po brodzie biegło głębokie rozcięcie, mocno krwawiło.
-Czy twój brat nie jest stuknięty na mózg?- próbowałam żeby zabrzmiało to w miarę zabawnie, podniosła delikatnie kąciki ust.- Masz jakąś chusteczkę- zapytałam.
   Dziewczynka otarła rąk o trawę i wyciągnęła z małej naszywki na napierśniku, kwadratową, biała chustę. Spodziewałam się że weźmie paczkę zwyczajnych chusteczek, ale w porę zorientowałam se że to przecież inny świat. 
-Jak się nazywasz?- zapytałam, składając na cztery chusteczkę żeby łatwiej jej było przytrzymać przy twarzy.
-Maja- powiedziała takim tonem, jakby nie wiedziała czy ma się odezwać, przyłożyła delikatnie złożoną chustę do brody.
-Waszą mamą jest Etna?
-Tak- odpowiedziała ale nie patrzyła na mnie tylko w trawę, oczy jej zaszkliły łzami.
   Zauważyłam że w jej ciemno zielonych oczach brązowy paseczek wokół źrenicy. Maja była śliczna a że była bardzo szczupło odbierało jej dużo uroku.
-Wiesz co- powiedziałam uśmiechając się.- Przyjdę do ciebie w najbliższym czasie. Nauczysz mnie walczyć mieczem?
-Al-l-le ja nie umiem.
-To super! Ja też nie. Ale się dobrałyśmy- powiedziałam śmiesznym tonem.
   Zaśmiała się delikatnie, ale rana na wardze nie pozwoliła jej na więcej.
-Chodź, z tego co słyszałam mieliśmy odwiedzić waszych rodziców.
   Wyprostowała swoje końskie nogi i przeszliśmy między zgromadzonymi. Dziewczyna która stanęła w obronie Maji stała przy Blue, jej cała twarz obsypana była piegami. Wyglądały jak słońce prześwitującę przez korony drzew.
-Maju- odezwała się odchylając chusteczkę przyłożoną do jej twarzy.- To wygląda okropnie.- Popatrzyła się na mnie i wyglądała na lekko zmieszaną.
-Jestem Naomi- przedstawiłam się wyciągając rękę, nie lubiła gdy wszyscy patrzą tak na mnie.
-Jestem Me... znaczy Amelia, mówią tu na mnie Mel- uścisnęła mi dłoń.
-Widać że nie przepadasz za tym całym Apfelem?
-Nienawidzę go, on mnie też. Ma rodziców w radzie i się wywyższa- westchnęła.- Mi nie może nic powiedzieć bo mam siostrę w radzie.
-Blue to twoja siostra?- zapytałam pokiwała głową.
-Yhym- mruknęła.
-Osoby w radzie mają jakieś... hmm... wyższą ragę?- znalazłam odpowiednie słowo do mojego pytania.
-Skąd, są traktowani i sądzeni tak samo jak reszta. Ale wiesz brat Maji zastrasza tych którzy mu podpadną swoimi rodzicami. Znam ich i nie należą do takich którzy skrzywdzili by wszystkich co staną na drodze jego syna.
-Poznałam Etnę i Wezuwiusza, fajni są- zobaczyłam że Maja posyła mi słaby uśmiech.
-Mel- odezwała się Blue.- Idź zaprowadź Maję i tą ofiarę losu do Etny. Tylko na żywioły, nie zacznij się znowu z nim kłócić.
-Oczywiście że nie- zapewniła ją ale chwilę po tym puściła do mnie oczko.
-Zdążymy iść jeszcze do etapu trzeciego, a potem musimy wracać do pałacu- wskazała brodą na zachodzące słońce.
   Odcinek który teraz pokonaliśmy był najdłuższym który przeszliśmy, etap trzeci znajdował się prawie na plaży. Było tu tylko dziesięć osób chociaż teren był nawet kilka razy większy niż ten w drugim etapie. Broń tez wyglądała na solidniejszą i groźniejszą.
-Zazwyczaj są tu tłumy- powiedziała Miraminda.- Ale teraz wszyscy pewnie poszli przygotować się do ceremonii przejścia.
   Nie byliśmy tu za długo, potem z powrotem skierowaliśmy się do pałacu powrotną drogą. Pałac miał jedną wysoką wieżę z siedmioma poziomami otoczoną pięcioma niższymi. Artur wytłumaczył mi że środkowa wieża jest wspólna a pięć wokół niej symbolizuje każdy z żywiołów.
   Weszliśmy do zamku mijając spora grupę przy wejściu, Miraminda kazała nam ściągnąć peleryny, weszliśmy na pierwsze piętro gdzie przy stole czekał Barbeus w towarzystwie równie starego satyra biboklami.
-Witajcie- przywitał się wesoło.- Nie wiem czy wspominali wam o małym teście.
   Wszyscy zgodnie zaprzeczyliśmy.
-No trudno- westchnął i ruchem ręki pokazał nam żebyśmy usiadli.
   Zajęłam miejsce między Blue i Daisy, satyr który towarzyszył mu odksząknął.
-Nazywam się Amos. Zwołaliśmy strażników- powiedział, nie wiedziałam o co mu chodzi.- Przez co to musimy wiedzieć które z was posiada jaki żywioł, przeprowadzimy opracowany przeze mnie test.
   Spodziewałam się że będzie to coś w stylu umiejętności walki, tym czasem Amos wziął jedną z pochodni i kazał położyć Benowi, nad płomieniem rękę. Gdy zniżył ją trochę, szybkim ruchem odsunął ją.
-Naomi, teraz ty- zachęcił mnie Amos.
   Wstałam niepewnie i położyłam rękę nad ogniem, była na takiej wysokości że wyczuwałam tylko delikatne ciepło. Patrzyłam na drugi koniec pokoju, zniżając dłoń. Czułam że czas mi się dłuży, cały czas nie czułam nic więcej prócz przyjemnego gorąca.
-Mamy to!- krzyknął Barbeus.
   Popatrzyłam na nich lekko zdziwiona, ruszyła z powrotem na swoje miejsce, ale to co zobaczyłam wydusił z mojego gardła krótki pisk. Dłoń mi płonęła, machałam ja rozpaczliwie ale płomień tylko się powiększał. Po kilku sekundach dałam sobie spokój, zamknęłam na chwile oczy wyciągając daleko przed siebie rękę, gdy je otworzyłam zobaczyłam to co zwykle, żadnych oparzeń, spalonej skóry.
   Daisy i Lizzy zaczęły się śmiać widząc moją zdziwioną minę, ja sama zaczęłam chichotać. Mam moc żywiołu ognia. Usiadłam na swoją miejsce z uśmiechem na ustach, jestem prawdziwą władczynią.
   Ben znowu podszedł do kolejnego testu, Amos postawił na stolę miskę pełną wody. Mój brat musiał włożyć do niej głowę, popatrzył na nich jakby to miał być kiepski żart ale najwyraźniej była to na poważnie. Przewrócił teatralnie oczami i z niechęcią zanurzył twarz w wodzie.
-Co to są strażnicy?- zapytałam się Daisy przypominając sobie informację od Amosa.
-Pokolenia mitycznych stworzeń, które są hm... naszymi strażnikami- powiedziała robiąc przerwę.
-Mityczne stworzenia?- zdziwiła się Lizzy wychylając się do nas zza stołu.- Takie jak na przykład różowe jednorożce?- dodała z udawaną nadzieją.
   Wszystkie trzy parsknęłyśmy śmiechem, upokoiliśmy się dopiero po kilkunastu sekundach.
-A teraz tak na serio- odezwałam się.- Dokładnie jakimi mitycznymi stworzeniami są strażnicy?
-Nie będę wam psuła niespodzianki- powiedziała Daisy zakładając ręce na piersiach.- Ale Lizzy, muszę cię ostrzec. To nie są skrzydlate bernadyny.
-Wcale nie myślałam o tym. Bardziej o jakiejś sięjącej spósztoszenie godzili.
   W myślach wyobraziła sobie idącą przy Lizzy wielkiego potwora który zdeptywał drzewa i domy. Uśmiechnęłam się szeroko. 
-Za dużo się filmów naoglądałaś- westchnęła Daisy.
-Gadacie o strażnikach?- zapytał Mark wskakując na krzesło obok Lizzy.- Mama zdążyła mi tyle opowiedzieć, ale Daisy będzie to przed wami ukrywać.
-Przez niecałą godzinę- odpowiedziała odrzuczając złote loki do tyłu.
-Właśnie- odezwałam się.- Gdzie jest Ben?
   Popatrzyliśmy po sobie a potem równocześnie spojrzeliśmy na drugi koniec stołu, Ben trzymał cały czas głowę w misce nie wykazując do tej pory braku powietrza.
-Do jasnej anielki!- krzyknął Ben wyjmując głowę z wody.- Kiedy mam w końcu wyciągnąć moją gębę?
  Ryknęłyśmy śmiechem a Ben wyglądał na obrażonego, odkąd przyjechaliśmy stracił swoje poczucie humoru.
  Chwilę czasu zajęło nam zejście z powrotem na dół, przez co mogłam znowu obejrzeć piękną salę wejściową. Już tam usłyszałam muzykę, skoczną, jakby irlandzką graną prawdopodobnie na fletach. Popchnęłam drzwi wejściowe, niebo ogarnął mrok, zobaczyłam kilka poteżnych ognisk w których tańczyły radośnie i wysoko promienie. Satyry, avemele i centary tańczyły co chwilę w odpowiedni sposób zamieniając się partnerami. Dwóch olbrzymów grało na fletach wielkości słupa, dlatego dźwięk był taki potężny.
   Cieszyłam się że przez zabawę nikt nie zwracał na nas uwagi, zeszliśmy do pierwszego z ognisk. Blue wepchała mnie i Artura do tańczących, przez co staliśmy się kolejną parą. Próbowałam wychwycić kroki patrząc na Artura, staliśmy w odstępie jakiegoś metra, ręce trzymało się na swoich biodrach przytupując raz jedna a raz drugą nogą i kilka obrotów w szybkim tępię, następnie zamiana z partnerem miejscem te same ruchy. Po tym Artur przeszedł o jedną partnerkę dalej o do mnie doskoczył jakiś dziesięcioletni Satyr z czarną czupryną na głowie.
   Poczułam lekkie zmęczenie po kilku zmianach ale inni tego nie okazywali, byli przyzwyczajeni do dużego wysiłku. Jeden z olbrzymów złapał atak kaszlu przez co muzyka ucichła, ci którzy nie chcieli już tańczyć wyszli z miejsca do tego przeznaczonego. Ja tez wymknęłam się, chociaż zobaczyłam że Daisy i Lizzy postanowiły jeszcze zostać. Szybko odnalazłam Bena który stał oparty o ścianę zamku, podeszłam do niego, nie chciałam zostać sama wśród obcych ludzi.
-I jak?- zapytałam z uśmiechem na ustach stając obok niego.
-Można powiedzieć że nie najlepiej- odpowiedział chłodno.
-Jesteś dziwny, gdzie ten zabawny Ben?- zapytałam.- Bardziej przymulony niż ja, twoja nudna i głupia siostra?
   Popatrzył na mnie w dziwny sposób, trudno było określić czy to był smutek czy zakłopotanie. Najwyraźniej tym razem nie chciał żebym przypominała mu jak o mnie mówił.
-Ja wcale... -zaczął ale niedokączył tylko spojrzał w swoje skórzane buty.
   Mój wzrok utkwił przez dłuższą chwilę na butelkach ustawionych w skrzyniach przy których siedział Bertus.
-Choć- rozkazałam ciągnąc Bena za rękaw w tamtą stronę.
   Przecisneliśmy się przez grupkę dzieciaków żeby tam dojść.
-Co to jest Bertusie?- zapytałam wzkazując na szklane butelki z brązowo miedzianym płynem.
-Najlepszy rum wyrabiany przez olbrzymy- rzekł z dumą, kładąc na dłoni jedną ze skrzynek i wyciągając z naszą stronę.- Chcecie?
-A możemy?- zapytałam unosząc jedną brew.
-Oczywiście- powiedział jakby to było coś oczywistego.
   Wziłam dwie butelki jedną podając Benowi, popatrzył na mnie z zdziwieniem. Korki były lekko zapchane więc mogłam wyciągnąć je za pomocą wyłącznie ręki. Uśmiechnęłam się gdy Ben przyłożył butelkę do ust i wypił dużą ilość za jednym razem. Wypiłam kilka łyków ale od razu skrzywiłam się, pierwszy raz piłam alkohol i raczej trudno mi było znieść jego smak. 
   Popatrzyłam na Bena ten zdążył już wypróżnić połowę swojej butelki.

piątek, 2 maja 2014

Rozdział X

Chyba najdłuższy rozdział który napisałam, dziękuje za 1300 wyświetleń :P   
Elizabeth
   Upadłam na ziemię i rozpłaszczyłam się na brzuchu, mój policzek oparty był o coś zimnego. Otworzyłam oczy, leżałam na jasnym marmurze. Gdzieś nad mną usłyszałam wiwat dziesiątki osób który szybko ucichł. Podniosłam się z pomocą rąk, prawie krzyknęłam gdy zobaczyłam co jest przed mną- wielka ludzka noga. Podniosłam wzrok i zobaczyłam twarz Bertusa, cztery razy większą od mojej.
-Bertus?- wyjąkałam.
-Co? Teraz już nie jestem taki niski?- zapytał z uśmiechem.
   Wielki kawał materiału który wziął z sobż okazał się jego spodniami. Strzępki koszuli w której był na strychu leżały rozerwane na jego ramionach. Stał wyprostowany a jego głowa zahaczała o biały sufit z jakimiś dziwnymi znakami. Teraz nie był niskim facetem, miał z pięć metrów wzrostu. Był olbrzymem.
   Rozejżałam się po pokoju, zobaczyła jeszcze z kilkanaście postaci. Nie byli to ludzie, dwójka z nich miała brązowe, ptasie skrzydła a reszta koński lub koźli zad. Dostrzegłam też kogoś w błękitnej pelerynie której kaptur zasłaniał twarz, wszyscy równocześnie złożyli pokłon w naszą stronę. Wszyscy byli ubrani w napierśniki, spodnie, skórzane buty, niektóre kobiety w białe koszule z prostymi spódnicami do ziemi. Za mną stał Ben, Mark, Daisy i Naomi, tak samo nie wiedzieli co mają robić.
-Władcy powrócili!- ryknął Bertus.
-Chwała żywiołom!- powtórzyli chórem.
-To jest Etna i Wezuwiusz, centaury-pokazał na kobietę i mężczyznę którzy od pasa w dół byli końmi.
-Chwał...ła żywiołom- pozdrowiła nas jasnowłosa centaur zwana Etną z łzami szczęścia w oczach.- To dla mnie zaszczyt.
-Chwała żywiołom- powtórzył Wezuwiusz, byli zapewne z Etną małżeństwem.- Powróciliście w końcu, czekaliśmy piętnaście lat.
-Przez piętnaście lat czekaliście tak na nas?- zapytała Naomi.
-Tak- odpowiedziała za nich Daisy- Wy jesteście małżeństwem? Mama mi mówiła że szykowaliście do ślubu kiedy opuszczała Alkeje.
   Etna zarumieniła się i powiedziała:
-Wasze matki były wspaniałymi władczyniami, bądźcie tacy sami, może i lepszymi.
   Przeszliśmy dalej zatrzymując się przy tajemniczej osobie w błękitnej pelerynie. Zrzuciła kaptur, spodziewał się kogoś z wielkimi ślepiami, pokrytymi łuskami a to była dziewczyna. Nie była zwykła, urodą nie dorównywały jej żadne amerykańskie gwiazdy. Wysokie kości policzkowe, gładka, lśniąca cera, zgrabny nosek, pełne usta. Jedyne dziwne elementy jej wyglądu to purpurowe oczy w których tańczyły radosne chochliki i włosy, których każdy kosmyk był innego koloru tęczy, wyglądała na około dwadzieścia lat.
-Cieszę się że wróciliście- powiedziała dygając.- Brakowało nam żywiołów.
-Jak się nazywasz?- zapytali równocześnie Ben i Mark po czym obydwaj się zarumienili.
   Parsknęłam śmiechem, dziewczyna też ale po kilku sekundach powiedziała:
-Blue.
-Bertusie, nie ma czasu na przedstawianie się radzie-powiedział jeden, stary centaur.-Wszyscy jak co roku czekają pod bramą.
-Idźcie bez mnie, trochę czasu mi zejdzie wyjście- poradził Bertus.
   Wszyscy skierowali się wnęki w podłodze w której były schody, szły spiralą przez kilka pomieszczeń, wywnioskowałam że jesteśmy w jakiejś wieży. Miałam mało czasu żeby przyjrzeć się wszystkim pomieszczeniom. Pierwsze dwa to były pokoje z ciemnymi drzwiami, potem o wiele większe pomieszczenie naładowane bronią, kuchnia, ciemny, okrągły pokój z stołem i z dużą ilością drzwi. Ostanie miejsce było chyba największe, i najpiękniejsze. Miało kształt kwiata z pięcioma płatkami, w środkowej części postawiono białe kolumny. Sufit i podłoga wykonane były z białego marmuru a z góry wisiał kryształowy żyrandol. Pięć pozostałych pomieszczeń, nazwanych przez mnie ,,płatkami kwiatu'' miało wielki klosz wykonany z innego koloru szkła. Były chyba dwa razy szersze niż teraźniejszy Berus. Przeszliśmy przez całą jego długość aż do wielkich drzwi, przed którymi nas zatrzymali.
   Najstarszy centaur który odezwał się do Berusa wyszedł. Podglądnęłam przez szparę w drzwiach, były tam tłumy osób, centaury, ludzie z skrzydłami ptaków lub nogami kozła, olbrzymy. Daisy pewnie zrobiła to samo bo powiedziała:
-Mama mówiła prawdę że jest ich aż tyle.
   Mark, Naomi i Ben podeszli do drzwi i też próbowali coś zobaczyć.
-Ludu Alkeji!- mówił centaur, z pewnością użyli jakiegoś urządzenia podgłaśniającego.- Jest to szesnasty rok. Nasi władcy już dawno osiągnęli dorosłość. I... powinni tu być.
   Rozległ się jęk zawodu z ust setek osób.
-Dlatego też tu są!
   Cisza. Nikt się nie odezwa, może nie wiedzieli czy to żart, czy prawda. Blue otworzyła jedno skrzydło drzwi a Etna drugie. Ktoś delikatnie wypchał mnie w stronę wyjścia. Przymknełam oczy gdy słońce poraziło mnie prosto w twarz. Tłum wydał z siebie okrzyk, wszyscy krzyczeli.
-Następcy królowej Samantchy- kontynuował centaur a tłum znów ryknął.-... Lucy- krzyki-... i Lawendy.
   Wszyscy umilkli i zgodnie powiedzieli:
-Pamięć królowej Lawendzie! Chwała żywiołom!
-Złodziejka dowie się o ich powrocie! Zwracam się szczególnie do przyszłych nowincjuszy drugiego etapu! Do was należy decyzja która będzie szanowana!
-Chodźcie- szepnęła Blue.
   Wróciliśmy się do środka, cały czas patrzyłam nad ramieniem na wiwatujący tłum. Dlaczego się cieszą? Przecież nic dla nich nie zrobiłam.
-To tyle?- zapytał Ben.
-To dopiero początek- odpowiedział z uśmiechem Wezuwiusz.
-Jestem Barbeus- powiedział najstarszy centur.- Można powiedzieć  że to ja głównie próbowałem spełniać wasze obowiązki.Blue pomożesz Miramindzie. Wulfryku weź kogoś do olbrzymów po trunek a ty, Untilu idź przypilnować dzieci z pierwszego etapu do ceremonii przejścia.
   Miraminda okazała się kobietą z jastrzębimi skrzydłami razem poprowadziły nas do góry. Obliczyłam że przeszłyśmy sześć poziomów i znaleźliśmy się w okrągłym pokoju z pięcioma ilościami drzwi. Blue popchała jedne z nich a chłopcy z Miramindą weszli do innych.
   Weszliśmy do wielkiej komnaty sypialnej, było tam wielkie łóżko z czerwonymi kotarami, szafa z ciemnego drewna, stolik z miękką kanapą, parawan. Prawię wszystko w tym pokoju było czerwone lub pomarańczowe a meble elegancko wyrzeźbione.
-To pokój władcy ognia- oznajmiła Blue.- Kto z was nim jest?
-Nie wiemy- szepnęła Naomi rozglądając się po pomieszczeniu.
-Tego trochę się spodziewałam- podeszła do szafy i otworzyła ją na oścież, było w niej tylko trzy wieszaki z ubraniami.- Wiedzieliśmy tylko tyle że córka królowej Samantchy ma żywioł natury a syn królowej Lucy lodu.
-A czy to ma jakieś znaczenie?- spytała Daisy.
-W obecnej sytuacji niewielkie, ale  Miraminda uszyła w odpowiednich kolorach suknie do danego żywiołu- wyciągnęła jedyne z szafy sukienki i rozłożyła je na łóżku.
   Były długie do kostek w trzech kolorach- czerwona, soczyście zielona i biała z złotymi elementami. 
-Proszę to dla ciebie, władczynio- podała Daisy zieloną suknie.
-Może przejdziemy na ty?- zapytała Naomi ale bardziej zabrzmiało to jak stwierdzenie.- Daisy, Lizzy i Naomi.- mówiąc to po kolei wskazywała na nas.
-Dobrze- powiedziała. -Naomi, Miraminda powiedziała że chłopcom uszyję stroje żywiołu lodu i wody, niebieski i granatowy to bardziej męskie kolory niż te.
-Naomi myślę że tobie lepiej będzie w czerwonym, masz jasną karnację a w białym będziesz wyglądać źle.- podała jej czerwoną suknię.
-Przepraszam, Blue. Nie chce by to zabrzmiało źle- mówiłam ostrożnie.- Ale kim ty jesteś? Chodzi mi czy jesteś człowiekiem?
-Oczywiście że nie jestem człowiekiem- powiedziała Blue.- Jestem Avemelą...
-...ktoś kto posiada ptasie skrzydła- dokończyła za nią Daisy.- Peleryna ich zmyliła.
-A ci ludzie z nogami kozła?- zapytałam.
-To satyry.- wyjaśniła Daisy.
-Daisy idź się przebrać- pogoniła ja Blue.
   Daisy poszła za parawan a Blue dała mi białą sukienkę. 
-Czyli jest tu jakaś rada?- zapytała Naomi rozsiadając się na kanapie.
-Tak, zazwyczaj wybiera się do niej najlepszych z danej dziedziny, łuczników, wojowników, najmądrzejszych...- wytłumaczyła Blue.
-Ty też jesteś w radzie?-spytałam.
-Ja? Tak, ale można powiedzieć że jestem członkiem który tylko ma być, nic więcej.
-Członkiem się nie jest po to by ,,tylko być''- odezwała się Daisy za parawanu.- Jest się nim po to by nie dopuścić do kłótni między różnymi dziedzinami, rzemieślnikami, wojownikami,łucznikami.
-Nie licząc mojego przypadku i kilku innych. Czym na przykład różnią się wojownicy, nożownicy czy łucznicy? Tylko bronią- westchnęła Blue.
-Nie dam rady tego zawiązać- powiedziała Daisy wychodząc zza parawanu próbując sięgnąć ręką to pleców.
   Sukienka była na grubych szelkach prawie cała pokryta tiulem, w pasie zawiązana była gruba wstęga z kokardą z tyłu. Dół był rozszerzany i pokryty do połowy tiulem. Sukienka była bardzo delikatna i dziewczęca a Daisy wyglądała w niej uroczo. Blue zawiązała jej z tyłu sukienkę.
-Wydaje mi się że jest za szeroka w pasie- powiedziała Blue.
-Ale tylko trochę, kto je szył?- zapytała Daisy.
-Miraminda, ja szyłam koszule i spodnie dla  chłopców. Jeszcze u Miramindy w pracowni jest pełno ubrań dla was.
   Ja poszłam się przebrać przed Naomi, suknia była taka sama jak Daisy tylko że biała z złotą wstęgą a suknia Naomi w odcieniach czerwonego. Blue zaplotła mi francuza do połowy głowy resztę włosów zostawiając rozpuszczonych. Loki Daisy była na tyle śliczne że wystarczyło je nieco rozczesać, Naomi miała taka samą fryzurę jak ja. Trochę czasu zajęła nam skrócenią szelek u mojej siostry.
   Wyszliśmy z pokoju, Ben, Mark i Miraminda czekali na nas przed drzwiami.Mój brat próbował stać jak najdalej od nich.
-Wow, wyglądacie ślicznie- skomentował Mark.
-Ty też całkiem elegancko- powiedziałam z uśmieszkiem klepiąc go po plecach.
   Miał na sobie białą koszulę, błękitną marynarkę wyglądającą jak te które nosili w Francji w osiemnastym wieku i nieco ciemniejsze spodnie z czarnymi butami pod kolano. Ben był ubrany tak samo, tylko że w ciemniejszych odcieniach- błękitna koszula, granatowa marynarka i spodnie. Miraminda dała mi, Daisy i Naomi peleryny w granatowym odcieniu.
-Plan jest taki- powiedziała kobieta przygładzając mi zmarszkę na pelerynie.- Wszyscy zgromadzeni już dawno powinni być do swoich codziennych zajęć, mamy kupę czasu aby oprowadzić was po krainie. Najważniejsze miejsca, kuźnię, centrum trenigów wszystkich etapów i jeszcze kilka miejsc.
   Zeszliśmy ponownie na sam dół, pokonałam tyle schodów ze złapała mnie zadyszka. Przed wejściem nie było nikogo prócz potężnie zbudowanego satyra. Wokół rozciągały się równiny chociaż po lewej stronie zobaczyłam morze. Było tam pełno drewnianych domków z malymi ogródkami warzywnymi. Przeszliśmy jakieś sto metrów a widziałam już dziesiątki oczu zwróconych w moją stronę. 
-Berek!-krzyknął jakiś mały centaur łapiąc swoją koleżankę z ptasimi skrzydłami.
   Ich zabawa na tym się skończyła, zatrzymali się a kilka par dziecięcych oczu patrzyło na nas z podziwem. Blue podeszła do przed chwilą złapanej dziewczynki i wzięła ją za rękę prowadząc z nami do przodu.
-To jest Indie- powiedziała nam Blue.- Moja siostrzyczka.
   Dziewczynka wyglądała na nie więcej niż siedem lat, miała czarne włosy z tęczowymi pasemkami a skrzydła też miały takie same kolory. Uśmiechnęłam się do niej, jednak dziewczynka posłała mi krótki uśmiech i zwróciła się do Blue.
-Dlaczego nie mówiłaś? Mówiłaś że tylko Miraminda pójdzie z władcami- dziewczynka próbowała mówić tak aby tylko siostra ja usłyszała ale jej się nie udało.
-Nie gniewaj się, uszyję ci nową sukienkę. Zgoda?- próbowała ją przekupić co jej wyszło.
   Doszliśmy do kawałka niezabudowanego terenu gdzie było około dwudziestu nastolatków, walczyli między sobą miedzami, trenowali walkę toporem albo strzelali z łuku lub rzucali nożami do tablic. Większość przerwała swoje dotychczasowe zajęcia i obróciło się w naszą stronę.
-To jest strefa drugiego etapu- powiedziała nam Miraminda.
-O co chodzi z tymi etapami?- zapytałam patrząc po wszystkich twarzach zwróconych na nas.
-Pierwszy etap to dzieciaki , co roku ci którzy ukończyli czternaście lat przechodzą do drugiego etapu i są dopóki nie będą na tyle wyszkoleni aby wejść do ostatniego, trzeciego etapu- wytłumaczyła Blue.
-Rozumiem że jesteś w trzecim etapie- stwierdził Mark, Blue pokiwała głową.
-Takie pytanie? Dlaczego nazywasz się jak kolor? Niebieska- odezwał się nieśmiało Ben.
   Ku mojemu zdziwieniu Blue pokryła się rumieńcem i wymamrotała coś pod nosem.
-Co?- dopytała Naomi ściągając przy tym w śmieszny sposób brwi.
-Bo tak naprawdę nazywam się Me...- ostatnie słowo powiedziała tak niewyraźnie, że za nic nie dało nam się rozszyfrować co mówi.
-Nie słyszałam- powiedziałam szczerząc zęby.
-Już! Już! Jestem Metermaleni!- wykrzyknęła Blue, parsknęłam śmiechem, nie byłam jedyną która to zrobiła.
   Pewnie dawno już bym się uspokoiła, gdyby nie rozbawiający mnie widok śmiejącej się czwórki. Skończyło się na tym że każdy śmiał się z każdego. Brzuch zaczęła mnie boleć a oczy napełniły się łzami. Indie śmiała się niepewnie jakby niewiedziała czy dobrze robi.
-T-t-to ni-i-i s-meszne- wydułkała śmiejąc się Blue, jej trudność w wymowie tego zdania znowu wszystkich rozbawiła.
-Co się dzieję?- zapytała Miraminda prowadząc za sobą jakiegoś mężczyznę.
   Na jego widok przeszedł mi atak śmiechu, był młody, mógł mieć około dwadzieścia lat. Nieziemsko przystojny, włosy ciemne, nońsalańsko ułożone, sięgające prawie do ramion, szare przenikliwe oczy. Miał takie same, jastrzębie skrzydła jak Miraminda, ubrany w skórzany napierśnik i brązowe spodnie poniżej kolan. 
   Zawsze rumieniłam się w towarzystwie kogoś takiego, zerknęłam ukosem na reakacje Naomi, jej policzki też były zaczerwienione. Daisy natomiast była cała rozpromieniona.
-Artur? Twój syn? Ten który mając trzy lata rzucił w koleżankę kamieniem?- Daisy mówiła to takim tonem jakby wspominała stare czasy.
-Nadal mam bliznę- powiedziała Blue drapiąc się z tyłu głowy.
-Mama mi opowiedziała tyle rzeczy że wiem prawie wszystko co ona wiedziała. Zawsze mówiła o tobie ,, Ten uroczy Arturek''- zażartowała Daisy.
   Nie mam pojęcia jak to robiła że ani trochę nie czuła się onieśmielona w jego towarzystwie.
-Naprawdę?- zdziwił się Artur.- Myślę że Blue sądzi że jestem wcielonym diabłem.
-No bo jesteś- powiedziała Blue szczerząc zęby.
-Choćmy dalej coraz mniej czasu- zażądała Miraminda.
   Ruszyliśmy dalej między domami, Blue szła z tyłu z utkwionym wzrokiem w ziemię obok, kilka metrów od niej szedł Artur w takiej samej pozycji, jakby obydwoje byli zawstydzeni swoją osobą.
-O co im chodzi?- zapytałam Miramindę.
-Od kilku lat, są tacy wobec siebie. Ale to co się działo do momentu gdy skończyli pięć lat- Miraminda machnęła ręką jakby chciała się odrzucić się do siebie.- Nienawidzili się, albo Blue wracała do domu z poniszczonymi zabawkami i powyrywanymi włosami albo Artur bez mleczaków.
-Aż tak się kłócili?- zdziwiłam się doruwnując jej kroku.
-Nigdy nie miałam tyle z nim problemów.- westchnęła.- Pamiętam że na piątych urodzinach Blue mój syn chciał podpalić jej prezenty a ona ze złości zepchała go ze schodów. Razem z Arą, mamą Blue tak na nich nawrzeszczałam że od tego momentu się pogodzili. Byli jak papużki nierozłączki. Trzy lata temu coś się miedzy nimi popsuło, traktują się jak powietrze.
-Dziwnie tak zapomnieć przyjaciela. Nie?- zapytałam.
-Myślę że oni nie zapomnieli że są przyjaciółmi. Wiem że tu chodzi o coś innego- mówiąc to puściła do mnie oczko.

czwartek, 24 kwietnia 2014

Rozdział IX

Benjamin
-Ale co potem z dziećmi władczyń?- zapytałem po dłuższej chwili ciszy.- No wiecie jaka jest w tym opowiadaniu nasza historia?
-Ben, to jest PRAWDA- powiedziała akcentując ostatnie słowo.
-Dobra Daisy, ja znam zakończenia tych wszystkich opowieści-westchnęłem i kontynuowałem.- ,,...a podobno wielka stopa przebywa jeszcze w tych 
lasach...''takie tam ...
-Czy ty nie możesz zrozumieć że mówimy prawdę?!- krzyknęła Daisy zrywając się z miejsca, wszyscy popatrzyli na nią ale ona patrzyła tylko na mnie. Była 
wciekła oczy błyszczały w ogniu.- Tak Ben. Masz moc żywiołu, po to wasz ojciec was tu przysłał, bo to była ostatnia wola waszej matki!
-Daisy, uspokój się...- powiedział delikatnie Samantcha.
   Popatrzyła się na nią o potem znowu na mnie jakby ocknęła się z jakiegoś snu, usiadła  z powrotem zwracając uwagę tylko na swoje palce.
-Oni mówią prawdę- usłyszałam czyjś głos za sobą.
   To był Bertus, jego głos nie był tym samym piskliwym głosikiem ale grubym, nie widziałem żeby z nami siedział. Najwyraźniej podkradł tu się dopiero przed 
chwilą.
-Może trudno w to uwierzyć- kontynuował.- Pochodzę z szlachetnego rodu olbrzymów, ja sam jestem olbrzymem. 
   Omiotłem wzrokiem wszystkich dookoła mnie, Mark wyglądał jakby się nad czymś zastanawiał, Lizzy wyglądała na rozbawioną tym faktem, Daisy wyglądała jakby przeszła jakiś atak. Czy to ten jej nagły wybuch tak na nią wpłynął? Oparta była o ramię Samantchy która powtarzała jej na okrągło coś do ucha.
-To ma być jakiś numer?- zapytała zdziwiona Lizzy.
-Udowodnijcie im- powiedziała Lucy.
   Mark spojrzał wyczekująco na Daisy a ona podniosła na chwilkę wzrok i pokiwała w jego stronę głową. Wyciągnęła rękę na której zaczęła rosnąć roślina. 
   Rosnąć? Zamrugałem kilka razy i spojrzałem na jej dłoń, to była róża o jasnym kolorze. Trudno mi było ocenić jaki do kolor w świetle samego ogniska.
-Jakim cudem?- zapytała Naomi.
   Najwyraźniej te słowa podniosły ją na duchu bo uśmiechnęła się szeroko. Popatrzyła na mnie przez chwilę ale potem zwróciła wzrok na ognisko, też spojrzałem w tamta stronę. Nad płomieniami tworzyło się coś w rodzaju szklanej klatki, Naomi wstała powoli i dotknełą jednego z prętu.
-To lód- szepnęła ale mimo ciszy wszyscy ją usłyszeli, udsuneła gwałtownie rękę.- Jak to się dzieje?
-Nie myślcie że to zwykła sztuczka-odezwał się Mark.
   Wszyscy spojrzeli na niego ale nie na długo, klatka pękła, Naomi krótko piskneła i odskoczyła od ogniska, kawałki lodu rozsypały się a niektóre topiły się 

 w płomieniach. Jedyny Mark wyglądał jakby go to rozbawiło i spojrzał w niebo a z góry spadały białe punkciki-śnieg.
-To nie jest ograniczenie waszych mocy- powiedziała Samantcha.- Możecie wywołać tornado, zamieć śnieżną, tsunami, trzęsienia ziemi, pożar który opanuje cały świat.
-Ale co my mamy do tego?- zapytała Lizzy.-Przecież nie umiemy tego co Daisy i Mark.
-Nie słuchałaś, Elizabeth- odpowiedział Bertus.- Lucy, Samantcha i Lawenda posiadały żywioły, jesteście dziećmi Lawendy, to chyba logiczne.
-Ale nasza matka nie posiadała trzech żywiołów?- zapytałem niepewnie.
-O tym tez wspomnieliśmy- zaczęła Lucy takim tonem jakby wygłaszała mowę przed całym narodem.-Medalion przekazuje cząstki wszystkich żywiołów a tylko jeden wybiera sobie miejsce w naszym ciele, jednak jakaś ich uwieziona cząstka pozostaje.
-W takim razie czego od nas oczekujecie?- Naomi odezwała się wciąż patrząc w swoje poplątane sznurówki.
-Od razu mówimy że wybór należy wyłącznie do was- powiedziała Samantcha.-Każdy ma prawo wybrać to co jest dla niego słuszne. Możliwe że doprowadzicie do wojny, możecie w niej stracić wiele dlatego tez nie przymuszam was do tego.
   Zapanowała na chwilę cisza która przerwana była wyciem Borysa do księżyca w pełni. Co za głupi pies! A Lizzy się dziwiła dlaczego kupiłem sobie ropuchę.
-A nasz ojciec. Wie o tym?-zapytałem próbując pozbierać myśli, co utrudniał mi Borys.
-Wie, to była ostatnia prośba Lawendy, żeby to wam pozostawić decyzję, żebyście wybrali to co słuszne.
-Mówisz dobrze Samantcho-powiedział Bertus przysiadając się obok niej.- Mieliście się dowiedzieć tego dwa lata temu, bo według Alkejskiego prawa w wieku czternastu lat uzyskuje się pełnoletność. Wasz ojciec jednak nalegał aby dac wam jeszcze trochę czasu. Portal otworzy się jutro, punktualnie w południe, kiedy słońce znajduje się najwyżej nad ziemią. Macie dwanaście godzin na podjęcie decyzji, zdecydujcie się czy chcecie znaleść się w Alkeji, wojna jest waszym wyborem więc możecie nawet podjąć decyzję przed ostatnią chwilą.
-Odprowadzę was do pokoi- zaproponowała Samantcha.
   Szurając nogami szłem za grupą osób. moje myśli błądziły gdzie indziej przez co dwa razy prawie potknąłem się o własne nogi. Nie pamiętam nawet jak znalazłem się na pierwszym pietrze. Rozejrzałem się wszyscy już weszli do swoich pokoi tylko Daisy pokonywała mozolnym krokiem dwa ostatnie stopnie schodów.
***
   Coś walnęło mnie w głowę, dopiero po chwili zdałem sobie sprawę że to moje trampki. Przetarłem oczy, przez chwilę mój wzrok był rozmazany ale potem zobaczyłem Lizzy siedzącą na podłodze i grzebiąca w mojej walizce.
-Co ty?- zapytałem ospałym tonem.
-Idioto, masz pół godziny więc z łaski swej się streszczaj- mówiąc to rzuciła we mnie koszulką.
-Sam wybiorę sobie w co chcę się ubrać- powiedziałem, nie chciało mi się kłócić bo to co mi wybrała było zwyczajnym letnim ubraniem.
-Moja kaszkietówka!- ubrała sobie czapkę daszkiem do tyłu.
-Przecież mi ją dałaś na święta.
-Zmieniłam zdanie, ta koszula też mi się podoba- wygrzebała moją koszulę w czerwono-czarną kratę.
-Lizzy, już mi trzecią zabrałaś w tym miesiącu- warknąłem.
-Nie prawda! To jest ... czwarta...
   Ryknąłem śmiechem.
-Serio? Ty to umiesz załamać człowieka.
   Wyszczerzyła do mnie żeby i włożyła moją koszule na czarną bluzkę.
-Czy ty na serio nie możesz sobie kupić własnych koszul, które na ciebie PASUJĄ- powiedziałam akcentując ostatnie słowo.
-Przecież pasuje.
   Omiotłem ją spojrzeniem, rękawy były dwa razy szersze niż jej ręka a koszula dłuższa od jej dżinsowych spodenek.
-Żeby nie naruszać twojej prywatności wyjdę, a ty się przebierz- wyszła trzaskając drzwiami jak to zwykle miała w zwyczaju.
   Przebrałem się w ekspresowym tempie, Nachyliłem się do akwarium w Bertą i zapukałem palcem w szybę. Popatrzyła na mnie swoimi jasno żółtymi oczami, Lizzy cały czas ze Berta jest małą paskudą ale ja nie żywię przez to do mojego zwierzaka urazy. Wczoraj dosypałem jej karmy złożenej z martwych owadów, to był jedyny minus posiadania ropuchy, dawania jej tego ohydnego jedzenia. Byłem głodny wczorajsze pianki i kakao przy ognisku... No właśnie! No ale to nie jest prawda. Przecież to był sen, magia nie istnieje, magia to jedna wielka bajka. 
-No czego tak długo? Mamy dwadzieścia pięć minut- warknęła popchałem lekko drzwi ale one i tak mocno trzasnęły.
-Do czego?- zapytałem ale nie odpowiedziała.
   Wspinając się na palce otworzyła klapę w suficie i rozłożyła drabinę.
-Proszę przodem- ruchem ręki wskazała na drabinę.
-To jakiś żart?- zdziwiłem się.
-Nie marudź tylko wchodź- warknęła.
   Obdarzyłem ja jak najbardziej wciekłym spojrzeniem ale ona tylko wyszczerzyła zęby. Leniwie wszedłem po szczeblach pierwsze co zobaczyłem to Daisy i Naomi siedzące naprzeciw siebie po turecku, na ręce złotowłosej powoli oplatał się jakiś ukwiecony pęd bluszczu, moja siostra z pewnością próbowała zrobić to samo ale nic jej się nie udawało. Popatrzyłem raz na jedną raz na drugą o mało nie ssuwając z szczebla. 
-Rusz się- usłyszałem głos Lizzy z dołu.
   Pokonałem resztę stopni siadając na krawędzi otwartej klapy, byliśmy pewnie na strychu ale nie wyglądało to jak pomieszczenie do przechowywania gratów.Jedynymi meblami było kilka krzeseł, biblioteczka i wielka skrzynia z wyrytą gwiazdką, której każdej promiń zkończony był kółkiem.
-Czyli to prawda?- gdy to powiedziałem popatrzyły na mnie tak jakbym zapytał czy słońce świeci.
-A ty się zdecydowałeś?- zapytała Daisy z nutką nadzieji w głosie.
-Zdecydować? Na co?
-Wogle o tym nie myślałeś- odezwała się Lizzy.- Ben jesteś idiotą to jest najpoważniejsza decyzja w twoim życiu.
-Chodzi wam o zostanę władcą?- zapytałem, wszystkie trzy pokiwały głowną co w normalnych okolicznościach rozbawiło mnie.- A wy? Jakie jest wasze zdanie?
-Wszyscy się zgodziliśmy, tylko ty jesteś nadal... hm... neutralny- wytłumaczyła Naomi.-Czyli masz jakieś piętnaście minut na decyzję.
-Czekaj, czekaj. Mówię tak, bo nie pozwolę wam tam pójść same. Jeśli ta Alkeja woglę istnieję- wzruszyłam ramionami.
-Ben, czy to możesz raz komuś zaufać?- pierwsze słowa prawie wykrzyczała ale potem próbowała obniżyć swój ton.- Choć tu.- podeszła do kufra i otworzyła jego wieko.
   Skrzynie wypełniało coś w rodzaju niebieskawej wody o gładkiej powierzchni, po kilku sekundach woda zalśniła a w niej utworzył się obraz przedstawiający kule ziemską. Przejechała palcem do tafli i zatrzymała się tam gdzie powinna być Ameryka południowa. Wyglądało to jakby posługiwała się dotykowym komputerem. Obraz przybliżył się tak bardzo że widać było dom otoczony kilka drzewami. 
-Przejście otworzy się za jedenaście minut i trzydzieści sekund- oznajmiła.
-Mark zawołaj Samantchę i Bertusa, mamy mało czasu- usłyszałam głos Lucy która wspinała się po sczeblach i opadła na jedno z starych krzeseł przysuwając się do kufra.
   Ona też ,,poklikała'' coś na tafli wody. Zaraz weszła Samantcha, Mark i Bertus niosący jakiś duży kawał, brązowego materiału który z łatwością mógłby służyć za prześcieradło. Bertus usiadł spokojnie w kącie pokoju a Samantcha była cała zalana łzami, wzięła w swoje ramiona Daisy która wydała się bardziej spokojna niż ona chociaż jej oczy zaszkliły się łzami.
-Uważaj na siebie, wybrałaś to co według ciebie jest słuszne- szepnęła Samantcha ale i tak to usłyszałem.
   Coś mnie tknęło. Nie pasuje mi coś. Ale co? Czegoś tu brakuję, czegoś ważnego. Naomi to odszyfrowała:
-Dlaczego nie ma tu naszego taty?
   Oczy Naomi były zaszklone łzami ale usta miała zaciśnięte jakby próbowała za wszelką cenę próbowała je powstrzymać. Pierwszy raz w życiu zrobiło mnie się jej szkoda. Cisza, pewnie trwała kilka sekund ale patrząc na moją siostrę trwała wieczność. Łzy wymknęły jej się spod powiek i rozpłakała się na dobre, jednak jej twarz wciąż była bez wyrazu. Zrobiłem coś czego w życiu nie zrobiłem, przytuliłem Naomi. Pozwoliłem jej zamoczyć moje ramię łzami.
-Naomi uspokój się- szepneła Lucy biorąc ją za rękę, jak małą dziewczynkę i odeszła z nią kilka kroków.
   Lycy schyliła głowę tak aby patrzeć jej prosto w oczy.
-To był fragment obietnicy którą udzielił waszej matce, przed jej śmiercią, miał nie ingerować się w waszą nauką w Alkeji, musiał zostawić to nam- Lucy mówiła spokojnym i delikatnym tonem ale Naomi nadal nic nie mówiła.- Percy bardzo kochał waszą matkę, kocha też was.
-Lucy. A ty pójdziesz tam z nami? Proszę- wyjąkała Naomi.
-Nie mogę. Ja i Samantcha jesteśmy przeklęte przez Złodziejkę, jeśli wejdziemy to teleportu zginiemy. Poradzisz sobie... córko ognia.
-Mamy cztery minuty- ogłosił Bertus.- Wszystko gotowe.
-Dobra mu...- zaczęła Lucy ale jakiś potworny huk z dołu jej przerwał.
   Kroki, tak szybkie jakby ktoś biegł, wszyscy zamarli. Ktoś biegł po schodach. Cisza, pewnie staną pod drabiną. Skrzypnięcie pierwszego szczebla, kolejnego, to wystarczyło żeby zobaczyć ciemno blond włosy w otwartej klapie. Chciałem być tam pierwszy ale przepuściłem Naomi która była już bliska rozpaczy. Rzuciła mu się tacie na szyję ale już nie płakała.
-Nie wiem co wybrałaś- powiedział Percy.- Ale wiem że to dobra decyzja.
-Nie zostaję tu, ja chcę walczyć- Naomi z trudem to wypowiedziała i odeszła na koniec pokoju jakby to było coś wstydliwego.
   Lizzy przytuliła go krótko, a tato podszedł do niej.
-Ty też?
   Pokiwałem głową, doskonale wiedziałem o co mu chodzi.
-To są twoje siostry- powiedziała mi.- Nie tylko Lizzy, Naomi też. Tam będziesz głową rodziny, w tej chwili one są dla ciebie najważniejsze.
-Dwadzieścia sekund- oznajmił Berus.
   Percy poklepał mnie po plecach. W myślach odliczałem sekundy. Pięć... muszę dotrzymać obietnicy tacie, cztery... będę opiekować się siostrami, trzy... wejdę do teleportu, dwa... zostanę władcą żywiołu. Jeden! Przedmną pojawiła się pomarańczowa kolumna. Wyglądała jakby zrobiona była z słupa kolorowej wody.
Przyjrzałem jej się bardziej, pływało w niej pełno bąbelków i wyglądała jak orążada.
-Widzimy się w Alkeji- powiedział Bertus wesoło i wszedł w teleport.
-Już czas- powiedział Percy.
   Daisy wymieniła ostatni uścisk z mamą, to samo zrobił Mark i razem weszli do teleportu. Rzuciłem szybki spojrzenie tacie i dwoma susami znalazłem się w kolumnie wody.